sobota, 15 października 2011

Station to Station (1976)


David Bowie. Człowiek-legenda. Ilość albumów ma porażającą, liczbę zmiany stylistyk też. Wykreował parę osobowości scenicznych, alter-ego, m. in. Ziggy'ego Stardusta i Thin White Duke'a, w którego wciela się właśnie na opisywanym dzisiaj albumie. Co tu dużo mówić, Bowie w okresie nagrywania krążka wciągał ogromne ilości kokainy (sam mówi, że nie pamięta NIC z okresu produkcji), a jego alter-ego było tego odzwierciedleniem. Jeden z utworów na płycie (TVC 15) opowiada o halucynacji, kiedy wydawało mu się, że jego telewizor pożera dziewczynę Iggy'ego Popa (!). Kolejny utwór, Stay, powstał w narkotykowym szale, jak powiedział gitarzysta Carlos Alomar. Sam album jest pomieszaniem funkowego brzmienia (z lekką domieszką soulu) i krautrockowych inspiracji Bowiego (zastosowanie syntezatorów i charakterystycznego rytmu). I, według mnie, efektem tego jest jeden z jego najlepszych albumów, a przynajmniej mój ulubiony. Wszystko tu gra jak powinno, produkcja jest fantastyczna, a sam Bowie wspina się na wyżyny swoich wokalnych umiejętności. Sekcja rytmiczna jest znakomita, a Alomar stworzył parę naprawdę charakterystycznych riffów, czyniących tą płytę jeszcze bardziej wybijającą się z całej dyskografii. Zresztą, dość pierdolenia, po prostu trzeba to usłyszeć samemu. Jeśli tego nie polubicie, nie macie duszy. I chaty.

Link w "czytaj więcej".