środa, 23 listopada 2011

Live at the Witch Trials (1979)


Dzisiaj debiutancki album mej ulubionej grupy The Fall. Live at the Witch Trials ma już pewne naleciałości cechujące następne albumy, lecz ciągle się od nich odróżnia. Brak tutaj charakterystycznego "brudu" i lo-fi produkcji - nic się nie zlewa, wszystko jest wyraźne. Sam Mark E. Smith próbuje na niektórych kawałkach śpiewać, co wychodzi mu... różnie, hieh (lecz chyba na tym polega jego urok); o wiele wypada tutaj sekcja rytmiczna, chyba nigdzie indziej nie słyszałem tak świetnej gry perkusji. Sama płyta ma w sobie dużo z punku, brak tutaj wielowarstwowości; jest za to słynna już repetycyjnosć, zamanifestowana już wcześniej przez grupę w kawałku Repetition. Chyba właśnie w tej prostocie tkwi siła albumu - bo pod tą warstwą prostych melodii i rytmu znajdują się abstrakcyjne teksty Smitha, które są już stałym elementem kolejnych płyt zespołu. Polecam zwłaszcza utwory Frightened, Rebellious Jukebox, No Xmas For John Quays (teraz już wiecie, skąd mój nick), Futures and Pasts i Music Scene.

Link w "czytaj więcej".

poniedziałek, 21 listopada 2011

GB City (2011)


A teraz coś (relatywnie) łatwego i przyjemnego. Bass Drum of Death to duet z Mississippi, grający... grunge? Tak twierdzi wikipedia, ja bym skłaniał się bardziej ku typowemu noise rockowi z domieszką rock'n'rolla. Muzycznie, jak i w kwestii personelu, GB City przypomina dokonania Death from Above 1979, wyłączając taneczny rytm i syntezatory. Utwory są krótkie i proste, jedne ostrzejsze (Velvet Itch), inne spokojniejsze, lecz z nieco cięższym klimatem (Spare Room). Dobry album do tuptania nogą w rytm ostrych gitar.

Link w "czytaj więcej".

Never For Ever (1980)


Moje odkrycie ostatniego czasu (pozdrawiam Asię i moją mamę), bo wcześniej ją znałem, lecz tylko za sprawą paru utworów. Kobieta, która ma jeden z najwspanialszych głosów w muzyce (acz spotkałem się z opinią, że nie można wytrzymać jej "dziewczęcego pisku", bullshit), który powoduje ciary po plecach. Mowa oczywiście o Kate Bush, królowej ambitnego popu (nie będę jechał po tagach), która przebiła się do ogólnej świadomości dzięki paru hitom, np. zamieszczonej wyżej Babooshce, zawartej na albumie Never For Ever - czyli tym, który dzisiaj opisuję. Nie jest to w moim odczuciu bardzo łatwa płyta (jak na pop), trzeba się porządnie wsłuchać; gdy już się ją osłucha, to zachwyt przychodzi momentalnie. Są syntezatory, są gitary, są "dziwne głosy" (Delius; ten męski bas zawsze mnie straszy jak cholera), czasem nawet słychać echa wpływów Pink Floyd i Davida Gilmoura (np. Egypt i część zaczynająca się od połowy utworu; Gilmour był przyjacielem rodziny Kate i pomógł jej również w paru kompozycjach, jak i ogólnie w karierze). Największym atutem tejże płyty jest, w moim odczuciu, różnorodność poszczególnych utworów - jest tutaj zarówno hitowa Babooshka, ale też mocno rockowe Violin, delikatne The Infant Kiss, jak i również folkowe Army Dreamers, czy Breathing z nutą ambientu. Nie jest może to jej najsłynniejszy album, co jednak nie umniejsza jego wartości.

Link w "czytaj więcej".

niedziela, 20 listopada 2011

The Flowers of Romance (1981)


Public Image Ltd. słynie z nagłych zmian stylistyk na kolejnych albumach (przynajmniej do czasu); Flowers of Romance nie jest wyjątkiem. Po odejściu Jah Wobble'a, basisty zespołu, w składzie pozostali praktycznie John Lydon i Keith Levene. Martin Atkins, ówczesny perkusista, zagrał tylko na czterech utworach, zmuszony oddać się swoim innym zobowiązaniom. W takim wypadku Lydon mógł uwolnić swój potencjał i bardziej wpłynąć na muzykę grupy. Album skoncentrowany jest głównie na grze perkusji i rozmaitych innych rozwiązaniach - syntezatorach, manipulacją taśm, czy nawet nagrywaniem odgłosów; brak tutaj charekterystycznej gitary Levene'a (słyszalna jest tylko w jednej piosence), czy basu Wobble'a. Nie można nie wspomnieć o mocnym wypływie muzyki dalkiego wschodu, co słychać m. in. w utworze Phenagen, czy tytułowym Flowers of Romance. Można też tu znaleźć utwory mocno przypominające dzisiejszy industrial (Banging the Door, chyba mój ulubiony na płycie).

(Trzy ostatnie, dodatkowe utwory na albumie to bonusy dodane do wersji CD, w tym Home Is Where the Heart Is, zagrane jeszcze w stylu znanym z Metal Box)

Link w "czytaj więcej".

The Head on the Door (1985)


Po "mrocznej trylogii" (Seventeen Seconds, Faith i Pornography), Robert Smith zmęczył się mrocznymi, depresyjnymi klimatami - szczególnie, że wpadł przez to w załamanie nerwowe; samo The Cure też stało na krawędzi rozpadu. Postanowił utrzeć nosa krytykom muzycznym, jak i słuchaczom, serwując nam najpierw psychodeliczne The Top, a następnie opisywane The Head on the Door. Już pierwszy utwór, singlowe In Between Days ukazuje nam wielką muzyczną przemianę zespołu, który z mrocznego post-punku (lub też gotyckiego rocka) przeszedł w dużo bardziej komercyjne rejony, serwując nam mieszankę new wave z popem. Co prawda na pewnych utworach nadal czuć echo przeszłości (Kyoto Song), lecz znakomita większość utworów jest bardziej przystępna w odbiorze i, o dziwo, optymistyczna (Six Different Ways i Close To Me są chyba najbardziej dobitnym przykładem). Jednocześnie Smith i jego grupa pokazali swój muzyczny talent i wszechstronność, unikając jednocześnie zaszufladkowania (w tamtym czasie, później przyszło Disintegration i zespół znów się stał "smutny" w opinii większości).

Link w "czytaj więcej".

Pornography (1982)


No i doszliśmy do ostatniej części "mrocznej trylogii" grupy The Cure, czyli albumu Pornography. Jest to jeden z ich bardziej znanych krążków, przedstawiany często jako klasyk gotyckiego rocka. Bardziej jednak bliżej płycie do nurtu darkwave, choć jeśli rozumiemy "gotyk" jako ogólnie pojęty mrok i cierpienie, to tak, Pornography jest tego pełne. Już słowa zaczynające pierwszy utwór (It doesn't matter if we all die) ukazują, w jakim stanie grupa znajdowała się podczas nagrywania materiału. Znikł zimny spokój znany z poprzednich albumów; zamiast tego są rozpaczliwe teksty i głośne, ostre gitary. Jedynie "mechaniczna" perkusja została ta sama, choć czasem brzmi raczej żywo. Nie wszystkie utwory są tak agresywne (Siamese Twins, A Strange Day), lecz ładunek emocjonalny pozostaje ten sam. Robert Smith określił Pornography jako album definiujący muzykę The Cure i ma w tym sporo racji. Enjoy.

Link w "czytaj więcej".

Marquee Moon (1977)


Dzisiaj coś po amerykańsku. Grupa Television zasłynęła debiutanckim (czyli opisywanym) albumem. I tylko nim właściwie, bo później wydali kolejną "na dokładkę" i rozpadli się. Nie ma to jednak znaczenia, ponieważ Marquee Moon uważany jest za jeden z pierwszych albumów post-punkowych w ogóle, a przynajmniej dał on inspirację do powstania tego nurtu. Stylistycznie bardziej jednak tutaj bliżej art rockowi, dzięki rozbudowanym aranżacjom, ubranym w prostą formę, dając w efekcie nieco punkowy wydźwięk. Są tutaj takie kawałki, jak mocne Friction, sielankowe Guiding Light, czy dramatyczne outro, utwór Torn Curtain. Jednak nade wszystko wybija się jeden, legendarny właściwie, numer: tytułowe Marquee Moon. 10-cio minutowa kompozycja, nagrana za pierwszym razem (perkusista myślał, że to tylko próba), która właściwie nie brzmi, jak nagrana w 1977 roku. Słychać też zarazem, jak wielki impact miał ten konkretny utwór na muzykę przyszłych zespołów indie rockowych. Przysłuchajcie się świetnej grze gitar - nie przypomina wam to czegoś? W każdym razie, miłego słuchania.


Link w "czytaj więcej".

Other Voices (1981)



The Cure z okresu Faith i Robert Smith jako "ciacho". Cholera, nawet jako hetero muszę powiedzieć, że jest przystojny.

sobota, 19 listopada 2011

Low (1977)


Wracamy znów do mojego ukochanego Davida Bowie. Tym razem klasyk, bo album Low, przez wielu uważany za jego najlepszy (choć ten tytuł w mojej opinii leci do Station to Station); zapoczątkował nim również tzw. "Berlińską trylogię" (choć tak naprawdę tylko album "Heroes" został nagrany w całości w Berlinie). Muzyk poszedł dalej w kierunku elektroniki i krautrocka, zapoczątkowanych na poprzednim albumie, tworząc mieszankę gitarowego grania i wszechobecnych syntezatorów. Nie bez przyczyny nad płytą pracował również Brian Eno (który, wbrew powszechnej wiedzy, nie był producentem), stąd też typowe dla niego dźwięki i rozwiązania. Low dzieli się zasadniczo na dwie części - pierwsza, stanowiąca zbitek dość krótkich, energicznych utworów w typowym dla Bowiego, eklektycznym stylu. Druga część natomiast, zaczynająca się od legendarnej już Warszawy, to same ambientowe kompozycje, tutaj wpływ Eno jest niezaprzeczalny. Właśnie te dwa oblicza, wymiary albumu sprawiają, iż jest on tak wyjątkowy. Jest to też ważny album dla mnie samego, głównie za sprawą tekstów na pierwszej, "piosenkowej" części; traktujące głównie o uczuciach i o drugiej osobie (przynajmniej ja tak to interpretuję), w pewien sposób pomogły mi wygrzebać się niegdyś z trudnej, osobistej sytuacji. Polecam posłuchać.

Link w "czytaj więcej".

Faith (1981)


Kolejna pozycja z wysokiej jakości dyskografii The Cure (oczywiście ograniczając się tylko do lat '80... niestety). Faith jest dość podobne do swojego poprzednika, przepełnionego chłodem Seventeen Seconds. Muzycznie jest praktycznie tak samo - dominują syntezatory i bas, tylko perkusja nadaje tutaj jakikolwiek rytm. Jeśli jednak chodzi o klimat, jest zupełnie inaczej. Jest żywiej, bardziej emocjonalnie i czasem nawet agresywnie (Doubt). Ponad wszystkie wybijają się takie utwory, jak All Cats Are Gray - spokojny, lecz niesamowicie klimatyczny i wyciszający, czy przejmująco smutne The Funreal Party, człowieka przechodzą czasem dreszcze (również idealna piosenka do płaczu, heh); singlowe Primary jest dość "neutralne", a całą płytę kończy epickie (tak, wiem, że w języku polskim nie ma tego słowa, wypad poloniści) Carnage Visors, które jest soundtrackiem do filmu puszczanego podczas ówczesnej trasy koncertowej (więcej info na ten temat tutaj, po angielsku); niemal 30 minut mrocznego, muzycznego transu. Względny spokój jednak zostanie w niedalekiej przyszłości porzucony na rzecz muzycznego "ataku" na szeroką skalę - Pornography.

Link w "czytaj więcej".

Seventeen Seconds (1980)


Kolejny album The Cure i nagła zmiana stylistyki. Ze skocznych melodii i rytmu zespół przeszedł w syntezatory i charakterystyczny "chłód" (no i już wiecie, skąd nazwę wzięła "zimna fala"). Grupa nagrała Seventeen Seconds dość szybko, przy ograniczonym budżecie (nie zdziwcie się więc, że The Final Sound ma tylko 52 sekundy; podczas nagrywania taśma się wyczerpała, a zespół nie miał ani czasu, ani pieniędzy, by nagrać to ponownie), za to sam Robert Smith miał niesamowitą wenę i napisał wszystko praktycznie w studiu. Co o samym albumie? Jest dość spokojny, w sam raz do słuchania jesiennymi wieczorami (same drzewa na okładce płyty wyglądają na mocno jesienne). Jest smutek, ale bardziej w formie cichego przeżywania; wspomniany chłodny klimat jest dość odczuwalny i brak tutaj emocjonalnego podejścia do tematu, które moim zdaniem cechuje bardziej następny album, czyli Faith. Jest to też tym samym zaczątek tzw. "mrocznej trylogii" grupy, po której zespół poszedł w bardziej popowe rejony... lecz do tego dojdziemy. Na razie zapraszam do przesłuchania.

Link w "czytaj więcej".

Three Imaginary Boys (1979)


Three Imaginary Boys to debiutancki album, znanej chyba czytelnikom grupy The Cure, pionierów "gotyckiego" rocka (sam lider Robert Smith nienawidzi takiego kategoryzowania jego muzyki), choć ich debiut bardziej zalicza się do typowego post-punku. Brak tutaj rozpoznawalnych klawiszy, charakterystycznej, "mechanicznej" perkusji, czy przygnębiającego klimatu (choć tutaj można się w paru przypadkach kłócić), które cechują późniejsze albumy - jest za to energia, dość chwytliwe melodie i dwa utwory, które nie miały się znaleźć na albumie (wytwórnia zadecydowała inaczej niż Smith, dopiero później zdołał posiąść pełną kontrolę nad produkcją albumów zespołu). Mamy tutaj melancholijne 10:15 Saturday Night, punkowe Object, mroczny Subway Song (trzymajcie się przy końcówce, hehe), czy depresyjne Three Imaginary Boys, dające wskazówkę, w którą stronę pójdzie muzyka grupy na następnych produkcjach. Dobry początek na zapoznanie się z "Kjurami".

Link w "czytaj więcej".

piątek, 18 listopada 2011

The United States of America (1968)


Jeden z szerzej nieznanych klasyków ery psychodelicznej lat '60. Nagrany przez grupę o tej samej nazwie, The United States of America łączy psychodeliczne klimaty, spopularyzowane m. in. przez The Doors, czy Jefferson Airplane, z nowatorskim, wręcz awangardowym użyciem elementów elektronicznych, co bardziej przywodzi na myśl dokonania Silver Apples. Przykład z brzegu? Nie ma tutaj gitary, co może dziwić, słysząc takie utwory jak Hard Coming Love, czy Coming Down - okazuje się, że to albo przetworzone, elektryczne skrzypce, lub... generatory. Cóż, w tamtych czasach trzeba było się obyć bez super bajeranckich syntezatorów, którymi wspiera się dzisiaj co druga indie popowa grupa. Ogólnie, album lawiruje między ostrymi, energicznymi utworami, a typowo psychodelicznymi, spokojnymi kompozycjami (Cloud Song, Where is Yesterday); warto zwrócić też uwagę na miażdżący, końcowy utwór The American Way of Love (tutaj też są użyte "potężne" generatory), który w połowie zmienia się w totalną jazdę po przypadkowych kawałkach poprzednich numerów, coś w stylu podsumowania. Dla samej elektroniki warto przesłuchać ten album i zobaczyć, jak "to" się robiło bez wsparcia współczesnej technologii.

Link w "czytaj więcej".

wtorek, 15 listopada 2011

Crazy Rhythms (1980)


Crazy Rhythms to pierwszy album amerykańskiej grupy The Feelies. Ich debiut wyróżnia połączenie post-punkowego eksperymentalizmu z chwytliwymi melodiami, notabene tworząc podwaliny pod późniejszy podgatunek jangle-pop (wiecie, R.E.M. i te sprawy). Charakterystyczne jest tutaj "czyste" brzmienie gitar, brak tutaj więc typowego dla punku (i trochę też dla post-punku) "brudu". Kompozycje są dość minimalistyczne, np. na otwierającym płytę The Boy With The Perpetual Nervousness czy (dostępne do odsłuchu) Loveless Love, gdzie główną rolę grają tutaj wspomniane gitary, budując odpowiedni nastrój. Nie zabrakło tutaj jednak "hitowego" coveru, w tym przypadku The Beatles i ich Everybody's Got Something To Hide (Except Me And My Monkey) (ach, te długie nazwy utworów), ukazując bardziej "piosenkowy" charakter albumu; tyczy się to także kawałka Fa Cé-La. Tak czy inaczej, jest to płyta bardzo ważna, szczególnie dla amerykańskiego rocka i ruchu jangle-pop, jak i również późniejszego rocka alternatywnego. Warto posłuchać.

Link w "czytaj więcej".

niedziela, 6 listopada 2011

More Songs About Buildings and Food (1978)


Baaaardzo długo zwlekałem z tym albumem, ale w końcu here it is. Mam nadzieję, że znacie przynajmniej z nazwy grupę Talking Heads, więc tylko małe przypomnienie. Dowodzony przez niejakiego Davida Byrne'a, zespół jest jednym z najważniejszych przedstawicieli nurtu New Wave, który dał też podwaliny pod późniejszą scenę dance-punk (tak, Murphy, to do Ciebie). Łącząc taneczne rytmy z bogatym instrumentarium oraz intelektualnymi tekstami wokalisty, grupa na stałe wpisała się do historii muzyki jako jeden z oryginalniejszych bandów przełomu lat '70 i '80. More Songs About Buildings and Food jest jednym z przykładów muzycznego geniuszu muzyków, jak i Briana Eno, występującego tutaj w charakterze producenta (i muzyka; wyprodukował też ich dwa kolejne, świetne albumy: Fear of Music i Remain in Light). Muzycznie, płyta wpisuje się w trend popularnej wtedy jeszcze muzyki disco i funk - stawiałbym na połączenie Jamesa Browna i... hmm, nie mam konkretnego porównania; po prostu mocnego, gitarowego brzmienia. Ocencie sami, czy bardzo się pomyliłem w porównaniach.

Link w "czytaj więcej".