niedziela, 4 grudnia 2011

The Soft Moon / Total Decay EP (2010 / 2011)



The Soft Moon to przydomek multi-instrumentalisty Luisa Vasqueza, jak i live bandu, z którym koncertuje. Sam muzyk (muzycy?) określają swoją muzykę jako "post-apo", co zlewa się również z moją opinią. Są tu bowiem chłodne, głośne syntezatory, duży nacisk na bas, "szugejzowe" zlewające się gitary oraz krautrockowy rytm. Wszystko to dopełnione jest prawie że niezrozumiałymi wokalami, słowa mają tutaj znaczenie drugorzędzne i bardziej występują w roli stworzenia odpowiedniego klimatu. Z tego też powodu utwory nie mają typowo "piosenkowej" struktury, chodzi bardziej o wprowadzenie słuchacza w trans i zbudowanie nastroju. Całość można nazwać połączeniem Joy Division i Chrome, pierwsze z racji mrocznego, chłodnego klimatu, drugie przez mocno industrialowe naleciałości. Nie jest to nic odkrywczego, lecz zasługuje na uwagę ze względu na bardzo umiejętne połączenie wszystkich wymienionych elementów, brak tutaj też nudy dręczącej płyty w podobnych klimatach; dominuje uczucie niepokoju jak i zaintrygowania u słuchacza, co skłania go do słuchania dalej.

Linki w "czytaj więcej".

środa, 23 listopada 2011

Live at the Witch Trials (1979)


Dzisiaj debiutancki album mej ulubionej grupy The Fall. Live at the Witch Trials ma już pewne naleciałości cechujące następne albumy, lecz ciągle się od nich odróżnia. Brak tutaj charakterystycznego "brudu" i lo-fi produkcji - nic się nie zlewa, wszystko jest wyraźne. Sam Mark E. Smith próbuje na niektórych kawałkach śpiewać, co wychodzi mu... różnie, hieh (lecz chyba na tym polega jego urok); o wiele wypada tutaj sekcja rytmiczna, chyba nigdzie indziej nie słyszałem tak świetnej gry perkusji. Sama płyta ma w sobie dużo z punku, brak tutaj wielowarstwowości; jest za to słynna już repetycyjnosć, zamanifestowana już wcześniej przez grupę w kawałku Repetition. Chyba właśnie w tej prostocie tkwi siła albumu - bo pod tą warstwą prostych melodii i rytmu znajdują się abstrakcyjne teksty Smitha, które są już stałym elementem kolejnych płyt zespołu. Polecam zwłaszcza utwory Frightened, Rebellious Jukebox, No Xmas For John Quays (teraz już wiecie, skąd mój nick), Futures and Pasts i Music Scene.

Link w "czytaj więcej".

poniedziałek, 21 listopada 2011

GB City (2011)


A teraz coś (relatywnie) łatwego i przyjemnego. Bass Drum of Death to duet z Mississippi, grający... grunge? Tak twierdzi wikipedia, ja bym skłaniał się bardziej ku typowemu noise rockowi z domieszką rock'n'rolla. Muzycznie, jak i w kwestii personelu, GB City przypomina dokonania Death from Above 1979, wyłączając taneczny rytm i syntezatory. Utwory są krótkie i proste, jedne ostrzejsze (Velvet Itch), inne spokojniejsze, lecz z nieco cięższym klimatem (Spare Room). Dobry album do tuptania nogą w rytm ostrych gitar.

Link w "czytaj więcej".

Never For Ever (1980)


Moje odkrycie ostatniego czasu (pozdrawiam Asię i moją mamę), bo wcześniej ją znałem, lecz tylko za sprawą paru utworów. Kobieta, która ma jeden z najwspanialszych głosów w muzyce (acz spotkałem się z opinią, że nie można wytrzymać jej "dziewczęcego pisku", bullshit), który powoduje ciary po plecach. Mowa oczywiście o Kate Bush, królowej ambitnego popu (nie będę jechał po tagach), która przebiła się do ogólnej świadomości dzięki paru hitom, np. zamieszczonej wyżej Babooshce, zawartej na albumie Never For Ever - czyli tym, który dzisiaj opisuję. Nie jest to w moim odczuciu bardzo łatwa płyta (jak na pop), trzeba się porządnie wsłuchać; gdy już się ją osłucha, to zachwyt przychodzi momentalnie. Są syntezatory, są gitary, są "dziwne głosy" (Delius; ten męski bas zawsze mnie straszy jak cholera), czasem nawet słychać echa wpływów Pink Floyd i Davida Gilmoura (np. Egypt i część zaczynająca się od połowy utworu; Gilmour był przyjacielem rodziny Kate i pomógł jej również w paru kompozycjach, jak i ogólnie w karierze). Największym atutem tejże płyty jest, w moim odczuciu, różnorodność poszczególnych utworów - jest tutaj zarówno hitowa Babooshka, ale też mocno rockowe Violin, delikatne The Infant Kiss, jak i również folkowe Army Dreamers, czy Breathing z nutą ambientu. Nie jest może to jej najsłynniejszy album, co jednak nie umniejsza jego wartości.

Link w "czytaj więcej".

niedziela, 20 listopada 2011

The Flowers of Romance (1981)


Public Image Ltd. słynie z nagłych zmian stylistyk na kolejnych albumach (przynajmniej do czasu); Flowers of Romance nie jest wyjątkiem. Po odejściu Jah Wobble'a, basisty zespołu, w składzie pozostali praktycznie John Lydon i Keith Levene. Martin Atkins, ówczesny perkusista, zagrał tylko na czterech utworach, zmuszony oddać się swoim innym zobowiązaniom. W takim wypadku Lydon mógł uwolnić swój potencjał i bardziej wpłynąć na muzykę grupy. Album skoncentrowany jest głównie na grze perkusji i rozmaitych innych rozwiązaniach - syntezatorach, manipulacją taśm, czy nawet nagrywaniem odgłosów; brak tutaj charekterystycznej gitary Levene'a (słyszalna jest tylko w jednej piosence), czy basu Wobble'a. Nie można nie wspomnieć o mocnym wypływie muzyki dalkiego wschodu, co słychać m. in. w utworze Phenagen, czy tytułowym Flowers of Romance. Można też tu znaleźć utwory mocno przypominające dzisiejszy industrial (Banging the Door, chyba mój ulubiony na płycie).

(Trzy ostatnie, dodatkowe utwory na albumie to bonusy dodane do wersji CD, w tym Home Is Where the Heart Is, zagrane jeszcze w stylu znanym z Metal Box)

Link w "czytaj więcej".

The Head on the Door (1985)


Po "mrocznej trylogii" (Seventeen Seconds, Faith i Pornography), Robert Smith zmęczył się mrocznymi, depresyjnymi klimatami - szczególnie, że wpadł przez to w załamanie nerwowe; samo The Cure też stało na krawędzi rozpadu. Postanowił utrzeć nosa krytykom muzycznym, jak i słuchaczom, serwując nam najpierw psychodeliczne The Top, a następnie opisywane The Head on the Door. Już pierwszy utwór, singlowe In Between Days ukazuje nam wielką muzyczną przemianę zespołu, który z mrocznego post-punku (lub też gotyckiego rocka) przeszedł w dużo bardziej komercyjne rejony, serwując nam mieszankę new wave z popem. Co prawda na pewnych utworach nadal czuć echo przeszłości (Kyoto Song), lecz znakomita większość utworów jest bardziej przystępna w odbiorze i, o dziwo, optymistyczna (Six Different Ways i Close To Me są chyba najbardziej dobitnym przykładem). Jednocześnie Smith i jego grupa pokazali swój muzyczny talent i wszechstronność, unikając jednocześnie zaszufladkowania (w tamtym czasie, później przyszło Disintegration i zespół znów się stał "smutny" w opinii większości).

Link w "czytaj więcej".

Pornography (1982)


No i doszliśmy do ostatniej części "mrocznej trylogii" grupy The Cure, czyli albumu Pornography. Jest to jeden z ich bardziej znanych krążków, przedstawiany często jako klasyk gotyckiego rocka. Bardziej jednak bliżej płycie do nurtu darkwave, choć jeśli rozumiemy "gotyk" jako ogólnie pojęty mrok i cierpienie, to tak, Pornography jest tego pełne. Już słowa zaczynające pierwszy utwór (It doesn't matter if we all die) ukazują, w jakim stanie grupa znajdowała się podczas nagrywania materiału. Znikł zimny spokój znany z poprzednich albumów; zamiast tego są rozpaczliwe teksty i głośne, ostre gitary. Jedynie "mechaniczna" perkusja została ta sama, choć czasem brzmi raczej żywo. Nie wszystkie utwory są tak agresywne (Siamese Twins, A Strange Day), lecz ładunek emocjonalny pozostaje ten sam. Robert Smith określił Pornography jako album definiujący muzykę The Cure i ma w tym sporo racji. Enjoy.

Link w "czytaj więcej".

Marquee Moon (1977)


Dzisiaj coś po amerykańsku. Grupa Television zasłynęła debiutanckim (czyli opisywanym) albumem. I tylko nim właściwie, bo później wydali kolejną "na dokładkę" i rozpadli się. Nie ma to jednak znaczenia, ponieważ Marquee Moon uważany jest za jeden z pierwszych albumów post-punkowych w ogóle, a przynajmniej dał on inspirację do powstania tego nurtu. Stylistycznie bardziej jednak tutaj bliżej art rockowi, dzięki rozbudowanym aranżacjom, ubranym w prostą formę, dając w efekcie nieco punkowy wydźwięk. Są tutaj takie kawałki, jak mocne Friction, sielankowe Guiding Light, czy dramatyczne outro, utwór Torn Curtain. Jednak nade wszystko wybija się jeden, legendarny właściwie, numer: tytułowe Marquee Moon. 10-cio minutowa kompozycja, nagrana za pierwszym razem (perkusista myślał, że to tylko próba), która właściwie nie brzmi, jak nagrana w 1977 roku. Słychać też zarazem, jak wielki impact miał ten konkretny utwór na muzykę przyszłych zespołów indie rockowych. Przysłuchajcie się świetnej grze gitar - nie przypomina wam to czegoś? W każdym razie, miłego słuchania.


Link w "czytaj więcej".

Other Voices (1981)



The Cure z okresu Faith i Robert Smith jako "ciacho". Cholera, nawet jako hetero muszę powiedzieć, że jest przystojny.

sobota, 19 listopada 2011

Low (1977)


Wracamy znów do mojego ukochanego Davida Bowie. Tym razem klasyk, bo album Low, przez wielu uważany za jego najlepszy (choć ten tytuł w mojej opinii leci do Station to Station); zapoczątkował nim również tzw. "Berlińską trylogię" (choć tak naprawdę tylko album "Heroes" został nagrany w całości w Berlinie). Muzyk poszedł dalej w kierunku elektroniki i krautrocka, zapoczątkowanych na poprzednim albumie, tworząc mieszankę gitarowego grania i wszechobecnych syntezatorów. Nie bez przyczyny nad płytą pracował również Brian Eno (który, wbrew powszechnej wiedzy, nie był producentem), stąd też typowe dla niego dźwięki i rozwiązania. Low dzieli się zasadniczo na dwie części - pierwsza, stanowiąca zbitek dość krótkich, energicznych utworów w typowym dla Bowiego, eklektycznym stylu. Druga część natomiast, zaczynająca się od legendarnej już Warszawy, to same ambientowe kompozycje, tutaj wpływ Eno jest niezaprzeczalny. Właśnie te dwa oblicza, wymiary albumu sprawiają, iż jest on tak wyjątkowy. Jest to też ważny album dla mnie samego, głównie za sprawą tekstów na pierwszej, "piosenkowej" części; traktujące głównie o uczuciach i o drugiej osobie (przynajmniej ja tak to interpretuję), w pewien sposób pomogły mi wygrzebać się niegdyś z trudnej, osobistej sytuacji. Polecam posłuchać.

Link w "czytaj więcej".

Faith (1981)


Kolejna pozycja z wysokiej jakości dyskografii The Cure (oczywiście ograniczając się tylko do lat '80... niestety). Faith jest dość podobne do swojego poprzednika, przepełnionego chłodem Seventeen Seconds. Muzycznie jest praktycznie tak samo - dominują syntezatory i bas, tylko perkusja nadaje tutaj jakikolwiek rytm. Jeśli jednak chodzi o klimat, jest zupełnie inaczej. Jest żywiej, bardziej emocjonalnie i czasem nawet agresywnie (Doubt). Ponad wszystkie wybijają się takie utwory, jak All Cats Are Gray - spokojny, lecz niesamowicie klimatyczny i wyciszający, czy przejmująco smutne The Funreal Party, człowieka przechodzą czasem dreszcze (również idealna piosenka do płaczu, heh); singlowe Primary jest dość "neutralne", a całą płytę kończy epickie (tak, wiem, że w języku polskim nie ma tego słowa, wypad poloniści) Carnage Visors, które jest soundtrackiem do filmu puszczanego podczas ówczesnej trasy koncertowej (więcej info na ten temat tutaj, po angielsku); niemal 30 minut mrocznego, muzycznego transu. Względny spokój jednak zostanie w niedalekiej przyszłości porzucony na rzecz muzycznego "ataku" na szeroką skalę - Pornography.

Link w "czytaj więcej".

Seventeen Seconds (1980)


Kolejny album The Cure i nagła zmiana stylistyki. Ze skocznych melodii i rytmu zespół przeszedł w syntezatory i charakterystyczny "chłód" (no i już wiecie, skąd nazwę wzięła "zimna fala"). Grupa nagrała Seventeen Seconds dość szybko, przy ograniczonym budżecie (nie zdziwcie się więc, że The Final Sound ma tylko 52 sekundy; podczas nagrywania taśma się wyczerpała, a zespół nie miał ani czasu, ani pieniędzy, by nagrać to ponownie), za to sam Robert Smith miał niesamowitą wenę i napisał wszystko praktycznie w studiu. Co o samym albumie? Jest dość spokojny, w sam raz do słuchania jesiennymi wieczorami (same drzewa na okładce płyty wyglądają na mocno jesienne). Jest smutek, ale bardziej w formie cichego przeżywania; wspomniany chłodny klimat jest dość odczuwalny i brak tutaj emocjonalnego podejścia do tematu, które moim zdaniem cechuje bardziej następny album, czyli Faith. Jest to też tym samym zaczątek tzw. "mrocznej trylogii" grupy, po której zespół poszedł w bardziej popowe rejony... lecz do tego dojdziemy. Na razie zapraszam do przesłuchania.

Link w "czytaj więcej".

Three Imaginary Boys (1979)


Three Imaginary Boys to debiutancki album, znanej chyba czytelnikom grupy The Cure, pionierów "gotyckiego" rocka (sam lider Robert Smith nienawidzi takiego kategoryzowania jego muzyki), choć ich debiut bardziej zalicza się do typowego post-punku. Brak tutaj rozpoznawalnych klawiszy, charakterystycznej, "mechanicznej" perkusji, czy przygnębiającego klimatu (choć tutaj można się w paru przypadkach kłócić), które cechują późniejsze albumy - jest za to energia, dość chwytliwe melodie i dwa utwory, które nie miały się znaleźć na albumie (wytwórnia zadecydowała inaczej niż Smith, dopiero później zdołał posiąść pełną kontrolę nad produkcją albumów zespołu). Mamy tutaj melancholijne 10:15 Saturday Night, punkowe Object, mroczny Subway Song (trzymajcie się przy końcówce, hehe), czy depresyjne Three Imaginary Boys, dające wskazówkę, w którą stronę pójdzie muzyka grupy na następnych produkcjach. Dobry początek na zapoznanie się z "Kjurami".

Link w "czytaj więcej".

piątek, 18 listopada 2011

The United States of America (1968)


Jeden z szerzej nieznanych klasyków ery psychodelicznej lat '60. Nagrany przez grupę o tej samej nazwie, The United States of America łączy psychodeliczne klimaty, spopularyzowane m. in. przez The Doors, czy Jefferson Airplane, z nowatorskim, wręcz awangardowym użyciem elementów elektronicznych, co bardziej przywodzi na myśl dokonania Silver Apples. Przykład z brzegu? Nie ma tutaj gitary, co może dziwić, słysząc takie utwory jak Hard Coming Love, czy Coming Down - okazuje się, że to albo przetworzone, elektryczne skrzypce, lub... generatory. Cóż, w tamtych czasach trzeba było się obyć bez super bajeranckich syntezatorów, którymi wspiera się dzisiaj co druga indie popowa grupa. Ogólnie, album lawiruje między ostrymi, energicznymi utworami, a typowo psychodelicznymi, spokojnymi kompozycjami (Cloud Song, Where is Yesterday); warto zwrócić też uwagę na miażdżący, końcowy utwór The American Way of Love (tutaj też są użyte "potężne" generatory), który w połowie zmienia się w totalną jazdę po przypadkowych kawałkach poprzednich numerów, coś w stylu podsumowania. Dla samej elektroniki warto przesłuchać ten album i zobaczyć, jak "to" się robiło bez wsparcia współczesnej technologii.

Link w "czytaj więcej".

wtorek, 15 listopada 2011

Crazy Rhythms (1980)


Crazy Rhythms to pierwszy album amerykańskiej grupy The Feelies. Ich debiut wyróżnia połączenie post-punkowego eksperymentalizmu z chwytliwymi melodiami, notabene tworząc podwaliny pod późniejszy podgatunek jangle-pop (wiecie, R.E.M. i te sprawy). Charakterystyczne jest tutaj "czyste" brzmienie gitar, brak tutaj więc typowego dla punku (i trochę też dla post-punku) "brudu". Kompozycje są dość minimalistyczne, np. na otwierającym płytę The Boy With The Perpetual Nervousness czy (dostępne do odsłuchu) Loveless Love, gdzie główną rolę grają tutaj wspomniane gitary, budując odpowiedni nastrój. Nie zabrakło tutaj jednak "hitowego" coveru, w tym przypadku The Beatles i ich Everybody's Got Something To Hide (Except Me And My Monkey) (ach, te długie nazwy utworów), ukazując bardziej "piosenkowy" charakter albumu; tyczy się to także kawałka Fa Cé-La. Tak czy inaczej, jest to płyta bardzo ważna, szczególnie dla amerykańskiego rocka i ruchu jangle-pop, jak i również późniejszego rocka alternatywnego. Warto posłuchać.

Link w "czytaj więcej".

niedziela, 6 listopada 2011

More Songs About Buildings and Food (1978)


Baaaardzo długo zwlekałem z tym albumem, ale w końcu here it is. Mam nadzieję, że znacie przynajmniej z nazwy grupę Talking Heads, więc tylko małe przypomnienie. Dowodzony przez niejakiego Davida Byrne'a, zespół jest jednym z najważniejszych przedstawicieli nurtu New Wave, który dał też podwaliny pod późniejszą scenę dance-punk (tak, Murphy, to do Ciebie). Łącząc taneczne rytmy z bogatym instrumentarium oraz intelektualnymi tekstami wokalisty, grupa na stałe wpisała się do historii muzyki jako jeden z oryginalniejszych bandów przełomu lat '70 i '80. More Songs About Buildings and Food jest jednym z przykładów muzycznego geniuszu muzyków, jak i Briana Eno, występującego tutaj w charakterze producenta (i muzyka; wyprodukował też ich dwa kolejne, świetne albumy: Fear of Music i Remain in Light). Muzycznie, płyta wpisuje się w trend popularnej wtedy jeszcze muzyki disco i funk - stawiałbym na połączenie Jamesa Browna i... hmm, nie mam konkretnego porównania; po prostu mocnego, gitarowego brzmienia. Ocencie sami, czy bardzo się pomyliłem w porównaniach.

Link w "czytaj więcej".

sobota, 15 października 2011

Station to Station (1976)


David Bowie. Człowiek-legenda. Ilość albumów ma porażającą, liczbę zmiany stylistyk też. Wykreował parę osobowości scenicznych, alter-ego, m. in. Ziggy'ego Stardusta i Thin White Duke'a, w którego wciela się właśnie na opisywanym dzisiaj albumie. Co tu dużo mówić, Bowie w okresie nagrywania krążka wciągał ogromne ilości kokainy (sam mówi, że nie pamięta NIC z okresu produkcji), a jego alter-ego było tego odzwierciedleniem. Jeden z utworów na płycie (TVC 15) opowiada o halucynacji, kiedy wydawało mu się, że jego telewizor pożera dziewczynę Iggy'ego Popa (!). Kolejny utwór, Stay, powstał w narkotykowym szale, jak powiedział gitarzysta Carlos Alomar. Sam album jest pomieszaniem funkowego brzmienia (z lekką domieszką soulu) i krautrockowych inspiracji Bowiego (zastosowanie syntezatorów i charakterystycznego rytmu). I, według mnie, efektem tego jest jeden z jego najlepszych albumów, a przynajmniej mój ulubiony. Wszystko tu gra jak powinno, produkcja jest fantastyczna, a sam Bowie wspina się na wyżyny swoich wokalnych umiejętności. Sekcja rytmiczna jest znakomita, a Alomar stworzył parę naprawdę charakterystycznych riffów, czyniących tą płytę jeszcze bardziej wybijającą się z całej dyskografii. Zresztą, dość pierdolenia, po prostu trzeba to usłyszeć samemu. Jeśli tego nie polubicie, nie macie duszy. I chaty.

Link w "czytaj więcej".

poniedziałek, 19 września 2011

Thief: Deadly Shadows OST (2004)


Ściągać i nie gadać. Eric Brosius jest mistrzem w tworzeniu tajemniczych, klimatycznych kompozycji, które spełniają swoją "atmosferyczną" rolę także poza środowiskiem gry komputerowej (którą zresztą gorąco polecam). Próbkę jego możliwości możecie znaleźć w poście niżej. Anyways, ambient w bardzo dobrym wydaniu, polecam.

Link w "czytaj więcej".

sobota, 17 września 2011

The Keeper Library (2004)


Soundtrack do Thief: Deadly Shadows jest chyba najlepszym, jaki w życiu słyszałem. Zaprezentowany kawałek jest tego najlepszym dowodem.

wtorek, 6 września 2011

Pink (2005)


Boryska już znacie z poprzednich postów, więc nie będę zbytnio pierdolił. Na Pink, japończycy postawili tym razem głównie na połączenie punkowej energii z metalowym brzmieniem, przynajmniej w moim mniemaniu; krótko mówiąc - noise rock. Co prawda są dwa utwory dość przypominające poprzednie dokonania (Farewell lub Blackout), lecz lwia część albumu skupia się na krótkich (jak na Borisowe standardy) i mocnych utworach. Zresztą, jest to ich bodaj najpopularniejszy album, więc i wam powinno się spodobać, złośliwi mogą powiedzieć nawet, że poszli w stronę mainstreamu. Choć no i tak w tej kategorii wygrywa New Album, he he. O nim może kiedy indziej.

Link w "czytaj więcej".

In Between Words (2008)


O samym Christopherze Bissonnette nie wiem za dużo. Kanadyjczyk, działający pod egidą wytwórni Kranky, bierze nagrania orkiestrowe, mocno je później przerabiając. Przeciąga różne dźwięki, zmienia ton, dodaje różne szumy, "dronowate" odgłosy z zewnątrz i voila - apokaliptyczny ambient, jak się patrzy. W moim odczuciu, jest to bardzo mroczna płyta. Najlepiej słuchać jej późnym wieczorem, przy szklance herbaty i w ciemnym pomieszczeniu - odpowiednie przeżycia gwarantowane.

Link w "czytaj więcej".

A Trip To Marineville (1979)


Swell Maps to kolejna legendarna formacja post-punkowa, której wpływy sięgają aż do dzisiaj. Wzorowało się (czytaj - ściągało, co się da) na nich m. in. sławne Sonic Youth (sam Thurston Moore powiedział, że to jedna z jego ulubionych kapel). Głównymi postaciami zespołu byli bracia Nikki Sudden (Adrian Nicholas Godfrey) i Epic Soundtracks (Kevin Paul Godfrey) [ten drugi wygrał zresztą batalię z tak samo nazywającą się wytwórnią płytową, która w efekcie musiała zmienić nazwę]. Tychże dwóch braci nasłuchało się glam rocka (T. Rex) i krautrockowego eksperymentalizmu (Can), połączyli to z modną w tym czasie estetyką punkową... i wyszedł im jeden z najlepszych albumów końca lat '70, moim skromnym zdaniem. Słuchając tej płyty, czuję się trochę, jakbym jechał kolejką górską - wprost ku otchłaniom "manii". Zaczyna się dość typowo, od mocno punkowego H.S. Art; później napierdala Spitfire Parade, zaraz potem szaleńcze Harmony In Your Bathroom. Później jeszcze parę kawałków już trochę mniej punkowych... Aż wreszcie dochodzimy do głównego punktu programu - Gunboats:


8 minut psychodelicznego eksperymentalizmu. Brak mi słów na opisanie tego, co czuję, słuchając tego utworu. Dodajmy jeszcze 7 minut czystej improwizacji zaraz potem i wychodzą godni następcy Can. Nie mogę chyba dodać nic więcej, trzeba się po prostu przekonać samemu, jak to wychodzi w praniu.

Link w "czytaj więcej".

niedziela, 28 sierpnia 2011

Tame Impala EP (2008)


Kiedyś zamieściłem tu ich pełnoprawny album (Innerspeaker), teraz czas na ich debiutancką EPkę. Od LP różni go głównie charakterystyka dźwięku - na Innerspeaker pełno było lekkich melodii, bardziej przypominało to dream pop z nutką psychodelii. Za to na EPce, australijczycy z Tame Impala zaserwowali nam klasyczny psych-rock z lat '60, wystarczy zresztą przesłuchać zamieszczony wyżej utwór. Nawet jakość dźwięku jest typowo "sixties", co tylko dodaje smaczku muzyce.

Link w "czytaj więcej".

piątek, 26 sierpnia 2011

From Our Mouths A Perpetual Light (2008)


Jestem dość narąbany, więc będzie krótko. Słucham sobie właśnie tejże płytki i myślę sobie, a co tam, wrzucę, podzielę się moją podjarką. Barn Owl serwuje nam strasznie psychodeliczne granie, połączenie ambientu z mocno transowym dronem, wszystko to skąpane w pustynnym, "piaszczystym" klimacie. Zresztą, trzeba tego doświadczyć samemu. Myślę, że tak jak mi, szybko wam podejdzie. W odpowiednim stanie, najlepiej, he he. W najbliższym czasie wrzucę kolejne płytki duetu.

Link w "czytaj więcej".

First Issue (1978)


Tak jak mówiłem, dzisiaj napiszę o debiutanckim albumie Public Image Ltd. Jak Metal Box był mocno eksperymentalny w swojej naturze, tak First Issue jest jeszcze mocno zakorzenione w punk rocku. Nagrana ledwie pół roku po odejściu Johna Lydona z Sex Pistols, płyta nie jest jednak w żaden sposób prymitywna. Theme jest powolne i dość ciężkie; następnie dwie części utworu Religion, w którym Lydon w dość obrazoburczy sposób atakuje religię chrześcijańską. Potem, moja ulubiona, Annalisa, "przypowieść" o losie niejakiej Anneliese Michel, zagłodzonej na śmierć przez jej własnych rodziców (hint - Egzorcyzmy Emily Rose). Następne w kolejce są trzy, dość mocno punkowe, utwory, w tym singiel Public Image, uderzający w managera Sex Pistols, Malcolma McLarena. I choć album sam w sobie nie jest tak eksperymentalny, jak Metal Box, to z całą pewnością był pierwszym krokiem w historii całego nurtu post-punk. To już nie jest proste granie w stylu Anarchy in the U.K. - przykładem może być tu wspomniane Religion, które ma o wiele mocniejszy wydźwięk, niż jakikolwiek inny, punkowy protest song.

Link w "czytaj więcej".

czwartek, 25 sierpnia 2011

Metal Box (1979)


Najpierw opowiastka. Akcja: OFF Festival 2011. Czas: ostatni dzień festiwalu, godzina 23.30. Siedząc w namiocie, umierając z przeziębienia i ogólnego niechcenia, rozkminiałem "za" i "przeciw" pójściu na koncert Public Image Ltd. Z jednej strony szansa zobaczenia po raz pierwszy legendarnego Johna Lydona i posłuchania paru hitów zespołu, z drugiej plotki o ich nie najlepszej formie. Stwierdziłem jednak, że warto byłoby dać szansę, a nuż będzie fajnie.

Było zajebiście.

Cut the shit, czas na właściwą treść. Metal Box to bodaj najbardziej rozpoznawalny album grupy i z pewnością ich najlepszy. Określany jako kamień milowy post-punku i muzyki eksperymentalnej, płyta zachwyca już samym opakowaniem. Wielkie, okrągłe, metalowe pudło, a w nim parę krążków i notka z tracklistą i podziękowaniami. Lecz nie to jest najważniejsze, a muzyka zawarta w owym pudle. W porównaniu z debiutem (o którym kiedy indziej), Metal Box koncentruje się na "ciemnym", mrocznym brzmieniu, uzyskanym poprzez charakterystyczny styl gry basisty (Jah Wobble); bas dosłownie zalewa głośniki, w tle słychać ostre, "aluminiowe" dźwięki gitary (Keith Levene). Wszystko to dopełnia wokal Johna Lydona, który w swoim teatralnym stylu wydobywa z siebie kolejne partie tekstu. Choć nie zawsze, bo jest tutaj parę utworów instrumentalnych (najlepiej wspominam Radio 4). Ogółem, według mnie (i nie tylko) "must hear", jeśli interesujesz się szeroko pojętym rockiem eksperymentalnym.

Link w "czytaj więcej".

piątek, 19 sierpnia 2011

How I Wrote 'Elastic Man' (1980)


A ja się nadal zastanawiam, jak Mark napisał "Elastycznego Człowieka"

The Sound


The Sound to kolejna legenda post-punku i zaraz jej typowy przedstawiciel - podobnie, jak inne grupy z tego gatunku, istnieli krótko, lecz wywarli bardzo duży wpływ na brzmienie dzisiejszych zespołów. Sam lider, Adrian Borland, swoją sylwetką przypomina inną legendę muzyki - Iana Curtisa. Z tym, że Curtis umarł dość młodo, a Borland popełnił samobójstwo po blisko 20 latach depresji (i przy okazji wkurwił całą rzeszę ludzi, którzy spóźnili się przez niego do pracy - wpadł pod pociąg). W każdym razie, muzyka opisywanego zespołu jest dość ciężka i mroczna, ale nie pozbawiona punkowej energii (widoczne zwłaszcza na debiucie, Jeopardy). Jako, że nie chce mi się wrzucać po kolei każdego albumu (szczerze się przyznam, lenistwo), zaprezentuję wam od razu większą część ich dyskografii - 3 pierwsze albumy studyjne, jedna płyta z "odrzutami" z początkowego okresu działaności, jak i nagrania zaprezentowane na antenie BBC. Polecam zaznajomienie się najpierw z płytą Jeopardy, jeśli się spodoba, to możecie lecieć z całą resztą. Polecam.

Linki w "czytaj więcej".

niedziela, 14 sierpnia 2011

Feedbacker (2003)


Feedbacker to jakby takie mocniejsze i bardziej smutne Flood. Nonetheless, oba albumy mają mocny, psychodeliczny akcent. Z zaznaczeniem, że Feedbacker stawia bardziej na hałas i emocjonalne podejście do tematu. Przekonajcie się zresztą sami.

Link w "czytaj więcej".

czwartek, 28 lipca 2011

Mort Aux Vaches (2002)


Krótko, Tarentel to grupa z San Francisco, grająca na początku typowy post-rock, przechodząc później w bardziej psychodeliczne klimaty, aż w końcu skończyli na ambiencie i nojzie. Wszystkiego po trochu. Album, który dzisiaj prezentuję, to nagranie dla duńskiego radia VPRO, czyli tzw. "live-in-studio". Co najmniej dwa kawałki zostały już wcześniej wydane na płycie From Bone to Satellite, lecz tutaj zostały podane w znacznie spokojniejszym tonie. Brak tutaj praktycznie ciężkich klimatów, jakiś ścian gitar, etc. Wszystko jest... ciche, jak właśnie taka typowa "muzyka tła", czytaj ambient. I to właśnie nadaje wyjątkowości tej płycie i sprawia, że regularnie do niej wracam, gdy potrzebuję wyciszenia. Polecam.

Link w "czytaj więcej".

środa, 27 lipca 2011

Flood (2000)


Boris to zespół z Japonii, wykonujący... No, właściwie wszystko. Ich styl muzyczny zmienia się właściwie co płytę. Przerobili już wszystko - od hardcore punku, sludge metal, drony, ambient, psychodeliczny rock, aż po pop (!), czego przykładem są najnowsze wydawnictwa (w tym roku wyszły aż trzy ich nowe płyty, m. in. New Album, poruszający się lekko we wspomnianej stylistyce pop). Jest więc z czego wybierać. 
Chciałbym zaprezentować dzisiaj ich, bodajże mój ulubiony, album Flood. Ostatnimi czasy byłem na koncercie tego zespołu we Wrocławiu (dla waszej wiadomości - rozkurwili system), w międzyczasie słuchając właśnie tej płyty. Coś niesamowitego - każda część tego utworu (bo pomimo tego, że są oddzielne części, wszystko powinno być traktowane jako jedna całość) jest inna. Poczynając od 14-sto minutowej, zapętlonej psychodelii, przez senną i melancholijną część drugą, totalne zniszczenie w części trzeciej i spokojne wycofanie w ostatnim "akcie". Wszystko jest utrzymane w lekko mistycznym klimacie, wprowadzając słuchacza w pewnego rodzaju trans i pobudzając jego wyobraźnię. Już sama okładka płyty dużo nam wyjaśnia - spokojne, morskie głębiny... Lub też bezkresne niebo, zależnie od interpretacji. Tak czy siak, słuchając albumu, zanurzamy się i prędko nie wypływamy z tychże głębin. Czyste piękno.

Link w "czytaj więcej".

środa, 11 maja 2011

Yerself Is Steam (1991)


Yerself Is Steam to pierwszy album grupy Mercury Rev, charakteryzujący się połączeniem "słodkawej" psychodelii (przynajmniej na pierwszej części płyty) oraz potężnego noise rocka - słowem, fan jednego lub drugiego (lub obu) znajdzie tu coś dla siebie. Sam tytuł płyty jest grą słowną na wyrażeniu "You're self-esteem" (nie wiem, jak to w dosłownym znaczeniu przetłumaczyć, chodzi tu raczej o przewartościowanie własnej osoby), które pojawia się w pierwszym utworze, Chasing A Bee. Jak mówiłem, pierwsza część płyty to słodkawa psychodelia, podana w hałaśliwym "sosie", czyniąc z tego bardzo nietypową mieszankę, której jednak słucha się z przyjemnością. Druga część jest inna, lekki klimat zastąpiła mroczna otoczka (najbardziej widoczna na monumentalnym Very Sleepy Rivers); co najważniejsze, "przejście" z jednego klimatu do drugiego nie wydaje się być zrobione na siłę, bardziej wygląda to jak naturalna kolej rzeczy (przypomina mi to album The Perfect Prescription grupy Spacemen 3, o nim też niedługo napiszę). Najlepsze wg. mnie utwory? Syringe Mouth i Frittering: pierwszy to czysta energia i moc, chwytliwa melodia w hałaśliwej otoczce; drugi to melancholijna ballada (z jedną z najlepszych solówek, jakie słyszałem w życiu, serio). Jak zwykle polecam, aż dziw, że płyta ta nie zdobyła większego rozgłosu. A powinna.

Link w "czytaj więcej".

niedziela, 8 maja 2011

Prole Art Threat (1981)


Possibly the greatest potential ringtone that has ever existed.

Bowery Electric (1995)


Bowery Electric to pierwszy album zespołu o tej samej nazwie, który został nazwany "pierwszą falą amerykańskiego shoegaze'u". Jest to jednak krzywdzące dla grupy, jako, że muzycznie ich album odbiega od, dajmy na to, słodkawego Loveless. Ich muzyka jest zdecydowanie mroczniejsza i bardziej zbliżona się do dokonań Massive Attack na Mezzanine (aczkolwiek Bowery Electric został wydany o wiele wcześniej). Mamy tu rozmytą ścianę gitar, rytmiczną perkusję, melodyjny bass i przyciszone wokale, głównie autorstwa wokalistki Marthy Schwendener. Wszystko to okraszone mrocznym, klaustrofobicznym klimatem, który odróżnia album od setek innych "szugejzów". Co bardziej "czepliwi" mogą doczepić się monotonności na płycie, głównie ze względu na powtarzany wciąż schemat "depresyjny klimat-ściana gitar-rytmiczna perkusja". Ale według mnie, to trochę tak jak z ambientem - trzeba usiąść w jakiś leniwy, spokojny wieczór, włączyć ten album i pogrążyć się w dźwięku, bez dogłębnej "analizy" każdego utworu. Nie utrudniajmy sobie życia ;). Gorąco polecam.

Link w "czytaj więcej".

sobota, 7 maja 2011

Oh No! Bruno! (1989)


Za miesiąc grają w Poznaniu, a ja kruwa pieniędzy nie mam :C

F♯ A♯ ∞ (1998)


Prezentuję dzisiaj jeden z najlepszych albumów w historii. Nagrany w 1997 roku, F♯ A♯ ∞ jest pierwszą płytą (no, może nie do końca) kanadyjskiej grupy Godspeed You! Black Emperor. Początkowo wydane tylko na winylu, ograniczonym do 500 kopii i bez żadnego wsparcia typowo marketingowego, od razu zwróciło uwagę miejscowych pism muzycznych, które zachwalały wyjątkowość i niesamowitą głębię nagrań. Do rzeczy - album skupia się na tematyce "post-apokaliptycznej", czyli jest to jakby "theme" do końca świata. Całkiem ciekawie, czyż nie? Klimat jest pierwszorzędny; gdy słuchacz wkłada płytę do napędu - momentalnie odlatuje na ponad godzinę. Gatunkowo jest to mieszanina post-rocku i ambientu, zawarte są również sample nagrane przez członków zespołu, które pogłębiają no i tak niesamowitą atmosferę. Słowa nie są w stanie oddać geniuszu kanadyjskich muzyków, po prostu musicie sami się przekonać. "Essential listening", jak to angole mówią.

Link w "czytaj więcej".

piątek, 6 maja 2011

This Nation's Saving Grace (1985)


Album ten uważany jest za przełomowy w karierze grupy The Fall, jak i za najlepszy album w dyskografii; według wielu późniejsze płyty nie dorównały jakością This Nation's Saving Grace. Odrobina historii: w 1983 roku, do zespołu dołączyła niejaka Brix Smith, niewiele wcześniej poślubiona żona Marka E. Smitha. Od tamtej pory w muzyce zespołu zachodziły gruntowne zmiany, warstwa dźwiękowa stała się "lżejsza", pojawiły się bardziej popowe melodie, pozbyto się ciężkiego klimatu znanego choćby z Perverted By Language. Efektem tych zmian jest właśnie This Nation's Saving Grace, stylistycznie zbliżające się bardziej ku nurtowi New Wave, niż ciężkiemu Post-Punkowi, opanowanym wcześniej do perfekcji przez ekipę Smitha. Specyficzny klimat nadało tu wykorzystanie syntezatorów (zwłaszcza na kawałku L.A.) oraz bardziej "artystyczne" podejście (jak np. I Am Damo Suzuki, który poza tym, że jest hołdem złożonym wokaliście zespołu Can, złożony jest z pociętych elementów utworów wymienionej grupy). Jednak nie zapomniano kompletnie o pierwotnym charakterze, czego wyrazem może być dość ostry i szorstki Bombast. Podsumowując, jest to jeden z najlepszych albumów The Fall jak i lat '80; dowodem na to może być prawie stała obecność w rankingach najlepszych płyt z tamtego okresu. Z mojej strony jak zwykle polecam, pozycja obowiązkowa do przesłuchania.

Link w "czytaj więcej".

czwartek, 5 maja 2011

Love My Way (1982)


Piosenka mego dzieciństwa, serio.

Innerspeaker (2010)


Innerspeaker to debiutancki album australijskiej grupy Tame Impala, grającej psychodelicznego rocka. Ja bym tego tak nie zawężał, ponieważ "wpływów" słychać o wiele więcej. Jest to bardziej mieszanka psych-rocka z lat '60, wokali a'la The Beatles i energicznych rytmów, nie zabrakło też także dość "ostrych" brzmień, chociaż całość jest bardziej utrzymana w "słodkawym" klimacie. Większa część albumu jest dość lekka w odbiorze i powoduje lekki odlot, końcowe utwory stawia bardziej właśnie na cięższy wydźwięk, co już mniej przypadło mi do gustu, choć nie jest tak źle, jak mogłoby się wydawać. Ogółem jednak polecam, mam nadzieję, że płyta się wam spodoba.

Link w "czytaj więcej".

środa, 4 maja 2011

Perverted by Language (1983)


To chyba mój ulubiony album The Fall, głównie ze względu na umieszczony na nim utwór Tempo House (tak, ten, od którego wzięła się nazwa bloga). Jest to taki pośrednik między punkową zadziornością Live at the Witch Trials i artystycznym podejściem na This Nation's Saving Grace. Momentami, Perverted by Language uderza po uszach swoim ostrym brzmieniem (Neighbourhood of Infinity), by zaraz potem "uspokoić" słuchacza (Garden). Zachwyca mnie swoista "surowość" płyty; Mark E. Smith nie cacka się i zabiera nas do swojego, jakby nie powiedzieć, pokręconego i "robotniczego" świata (dość powiedzieć, że nie ma ukończonych żadnych studiów i po skończeniu szkoły całe swoje życie poświęcił The Fall, co zresztą widać po ilości wydanych płyt). Warstwa muzyczna to jednak jedno, drugą b. mocną stroną są teksty. Nieprzejrzyste, pełne gierek językowych oraz nawiązań do ówczesnych lat (album został wydany w 1983 roku), powodują, że za każdym przesłuchaniem, można odkryć coś nowego. Naprawdę polecam, ja sam uwielbiam tę płytę (jak i całe The Fall) i myślę, że wam też powinna się spodobać.

Link w "czytaj więcej"

poniedziałek, 2 maja 2011

A I A: Alien Observer / Dream Loss (2011)


Alien Observer i Dream Loss to dwa wydawnictwa z serii A I A artystki ukrywającej się pod pseudonimem Grouper. Nie znam zbytnio jej poprzednich dokonań (musiałbym się nieco "doedukować"), lecz bez porównania do nich mogę powiedzieć, że opisywane, najnowsze albumy są bardzo dobre. Muzycznie, Dream Loss i Alien Observer zbytnio się nie różnią, chociaż na tym drugim instrumentarium wydaje się nieco większe. Tym, co "dzieli" oba nagrania jest klimat. Dream Loss charakteryzuje się dość melancholijnym (żeby nie powiedzieć, smutnym) klimatem. Można by powiedzieć, że to istny soundtrack do samobójstw (lol). Alien Observer z kolei jest jakby "wybudzeniem" się ze złego snu (Dream Loss) i powolnym ujściem do innego, "kosmicznego" wymiaru, gdzie nic nas nie będzie przejmować. Wspólnym elementem obu płyt są rozmyte pasaże dźwiękowe i piękne harmonie, powodujące kompletne "wyłączenie się" słuchacza. Przypomina mi to nieco dokonania Tima Heckera, jednak tutaj nagrania są utrzymane w konwencji "lo-fi" i brak tu tego studyjnego dopracowania kawałków, co z kolei przybliża Grouper do twórczości znanej już czytelnikom grupy Flying Saucer Attack. Polecam przynajmniej jednokrotne przesłuchanie, mam nadzieję, że się nie zawiedziecie.

Link w "czytaj więcej".

piątek, 22 kwietnia 2011

Further (1995)


Kolejna płyta Flying Saucer Attack, Further, jest porównaniu do debiutanckiego LP dużo bardziej mroczniejsza. Tym razem dominuje tu gitara akustyczna i elementy ambientowe, dzięki którym album ma zupełnie inny klimat od poprzednika (często słychać odgłosy spadających kropel deszczu, co jest chyba oczywistą wskazówką, kiedy najlepiej płyty słuchać). Nie brakuje ciężkich kawałków (Here I Am, w nocy na full głośności robi przerażające wrażenie), jak i tych spokojnych i "sielankowych" (She is the Daylight), jednak jak już mówiłem, zwykle dominuje dosyć "niepokojący" klimat. Podsumowując, kolejny świetny album FSA, który nie powiela schematów i zabiera słuchacza w inny świat.

Link w "czytaj więcej".

Soundtracks for the Blind (1996)


Nie będę tu dużo pisał. Według mnie, jeden z najlepszych albumów "alternatywnych", a już na pewno najlepszy album Swans. Znajdziecie tu wszystko - punk (Yum-Yab Killers), ambient, a nawet techno (Volcano, chociaż no i tak przebija wszystkie "manieczki"). Jednak wg. mnie, najbardziej wartymi uwagi są trzy utwory: Helpless Child, Animus i The Sound. Wspaniałe, pełne emocji i melancholii, choćby dla nich warto zainteresować się tą płytą (co nie oznacza, że pozostałe kawałki nie są dobre, wręcz przeciwnie). Szczerze polecam, niesamowite przeżycie gwarantowane.

Link w "czytaj więcej".

wtorek, 19 kwietnia 2011

Come Away with ESG (1981)


ESG (skrót od Emerald, Sapphire, Gold, 1978-) to tak naprawdę cztery siostry - Deborah, Marie, Renee i Valerie. Klasyczna historia - dorastającym na Bronxie dzieciakom matka kupiła instrumenty, aby zajęły się czymś pożytecznym. No i opłaciło się - siostrzyczki nagrały jeden z "fundamentalnych" dla dzisiejszej muzyki albumów. Come Away with ESG charakteryzuje się przede wszystkim nie-sa-mo-wi-tą sekcją rytmiczną - dość powiedzieć, że utwory te są chyba najczęściej samplowane przez wykonawców hip-hopowych, więc z pewnością miłośnicy "ulicznej" muzyki usłyszą znajome bity. W gruncie rzeczy, jest to mieszanina funku, post-punku i wspomnianego "hip-hopowego" rytmu, jak np. taneczne Dance czy nieco dramatyczne Chistelle. Nie polecam jednak przesłuchiwać na "okrągło" utworów, bo ekscytacja może przerodzić się w znużenie, jako, że płyta jest dość monotonna kompozycyjnie. Jednak tak czy inaczej, jest to album bardzo dobry, polecam zwłaszcza miłośnikom dance-punku (LCD Soundsystem, fuck yea). 

Link w "czytaj więcej".

niedziela, 17 kwietnia 2011

Bye Bye Bayou (2009)

The Only Fun in Town (1981)


Josef K (1979-1982) to kolejny post-punkowy zespół, charakteryzujący się dosyć chwytliwymi melodiami, "tanecznym" basem i kraut-rockowym rytmem. Czyli zmieszali wszystko to, co najlepsze. Grupa jest raczej mało znana i wydała tak naprawdę tylko jedną płytę, The Only Fun in Town (tutaj z dołączonym innym, niewydanym oficjalnie albumem Sorry for Laughing). Klimatem nieco przypomina Joy Division, aczkolwiek jest chyba bardziej przystępna i mniej posępna, niż płyty wspomnianego zespołu. Jak już napisałem, melodie są naprawdę chwytliwe, a basista jest moim bogiem (chciałbym grać jak on, serio); również perkusja nadaje albumowi świetne tempo i nie można się znudzić podczas odsłuchu. Jest parę "spokojniejszych" utworów, ale nie oznacza to, że są nudne (wręcz przeciwnie). Jak zwykle, polecam i pozdrawiam (chociaż fajnie by było, gdybyście mogli się podzielić swoją opinią w komentarzach, nie miałbym wrażenia, że piszę notki dla botów :-P), link w "czytaj więcej".

czwartek, 14 kwietnia 2011

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Flying Saucer Attack (1993)


Flying Saucer Attack (1992-2000) to kolejny zespół z Anglii, który zalicza się do popularnego wśród niezali gatunku ("estetyki", w Porcysowym slangu) shoegaze. I nie chodzi tu jedynie o to, że muzycy gapią się na swoje buty. Charakterystyczna ściana dźwięku i "słodkawy" (?) klimat - wszystko to jest zawarte na debiutanckiej płycie opisywanego zespołu. Cichy, jakby senny głos wokalisty i głośne gitary w mojej ocenie idealnie się komponują i wprowadzają słuchacza w tzw. "odlot". Spośród wszystkich utworów, wyróżniają się Popol Vuh 1/2 oraz Moonset, które są odmianą od "napierdalania" i pozwalają wytchnąć słuchaczowi oraz wczuć się w klimat albumu (warto uruchomić wyobraźnię). Ostatni utwór, The Season is Ours jest dosyć melancholijny i pozwala się zastanowić, jakby wszystko podsumować. Gorąco polecam, zwłaszcza tym, którzy nieco się już zmęczyli 160-siątym odsłuchem Loveless ;-)

Link jak zwykle w "czytaj więcej".

niedziela, 10 kwietnia 2011

Fade Out (1987)



Loop (1986-1991) to grupa grająca rock z pogranicza psychodelii i prostego, garażowego grania. Pomyślcie o tym, jak o połączeniu transu z utworów Spacemen 3 i żywiołowości The Stooges. Zresztą, co ja będę gadał, dałem linka do ich, moim zdaniem, najlepszego utworu z płyty Fade Out, którą dzisiaj prezentuję. Opiera się głównie na schemacie "trzy akordy, darcie mordy", ale w połączeniu z wszystkimi efektami i kraut-rockowym rytmem, wciąga jak diabli i nie pozwala się oderwać. Idealne do wieczornych "sesji" z jakimś drinkiem w łapie i na wygodnym łóżku/fotelu/czymkolwiek. Polecam i pozdrawiam, Piotr Fronczewski.

Link do płyty w "czytaj więcej".

no. 1



Pierwszy post, pierwszy link. Utwór ten był inspiracją dla nazwy bloga, jak i również dla mojego jeszcze-nie-istniejącego projektu muzycznego, który pewnie kiedyś tam zacznie działać... o ile mi się zachce.

Będę tu w miarę regularnie publikował różne "wideła", rekomendacje płytowe i inne takie bzdury, czyli wszystko to, co inni już robią na swoich blogaskach. Enjoy.