poniedziałek, 21 listopada 2011

Never For Ever (1980)


Moje odkrycie ostatniego czasu (pozdrawiam Asię i moją mamę), bo wcześniej ją znałem, lecz tylko za sprawą paru utworów. Kobieta, która ma jeden z najwspanialszych głosów w muzyce (acz spotkałem się z opinią, że nie można wytrzymać jej "dziewczęcego pisku", bullshit), który powoduje ciary po plecach. Mowa oczywiście o Kate Bush, królowej ambitnego popu (nie będę jechał po tagach), która przebiła się do ogólnej świadomości dzięki paru hitom, np. zamieszczonej wyżej Babooshce, zawartej na albumie Never For Ever - czyli tym, który dzisiaj opisuję. Nie jest to w moim odczuciu bardzo łatwa płyta (jak na pop), trzeba się porządnie wsłuchać; gdy już się ją osłucha, to zachwyt przychodzi momentalnie. Są syntezatory, są gitary, są "dziwne głosy" (Delius; ten męski bas zawsze mnie straszy jak cholera), czasem nawet słychać echa wpływów Pink Floyd i Davida Gilmoura (np. Egypt i część zaczynająca się od połowy utworu; Gilmour był przyjacielem rodziny Kate i pomógł jej również w paru kompozycjach, jak i ogólnie w karierze). Największym atutem tejże płyty jest, w moim odczuciu, różnorodność poszczególnych utworów - jest tutaj zarówno hitowa Babooshka, ale też mocno rockowe Violin, delikatne The Infant Kiss, jak i również folkowe Army Dreamers, czy Breathing z nutą ambientu. Nie jest może to jej najsłynniejszy album, co jednak nie umniejsza jego wartości.

Link w "czytaj więcej".



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz