niedziela, 4 grudnia 2011

The Soft Moon / Total Decay EP (2010 / 2011)



The Soft Moon to przydomek multi-instrumentalisty Luisa Vasqueza, jak i live bandu, z którym koncertuje. Sam muzyk (muzycy?) określają swoją muzykę jako "post-apo", co zlewa się również z moją opinią. Są tu bowiem chłodne, głośne syntezatory, duży nacisk na bas, "szugejzowe" zlewające się gitary oraz krautrockowy rytm. Wszystko to dopełnione jest prawie że niezrozumiałymi wokalami, słowa mają tutaj znaczenie drugorzędzne i bardziej występują w roli stworzenia odpowiedniego klimatu. Z tego też powodu utwory nie mają typowo "piosenkowej" struktury, chodzi bardziej o wprowadzenie słuchacza w trans i zbudowanie nastroju. Całość można nazwać połączeniem Joy Division i Chrome, pierwsze z racji mrocznego, chłodnego klimatu, drugie przez mocno industrialowe naleciałości. Nie jest to nic odkrywczego, lecz zasługuje na uwagę ze względu na bardzo umiejętne połączenie wszystkich wymienionych elementów, brak tutaj też nudy dręczącej płyty w podobnych klimatach; dominuje uczucie niepokoju jak i zaintrygowania u słuchacza, co skłania go do słuchania dalej.

Linki w "czytaj więcej".

środa, 23 listopada 2011

Live at the Witch Trials (1979)


Dzisiaj debiutancki album mej ulubionej grupy The Fall. Live at the Witch Trials ma już pewne naleciałości cechujące następne albumy, lecz ciągle się od nich odróżnia. Brak tutaj charakterystycznego "brudu" i lo-fi produkcji - nic się nie zlewa, wszystko jest wyraźne. Sam Mark E. Smith próbuje na niektórych kawałkach śpiewać, co wychodzi mu... różnie, hieh (lecz chyba na tym polega jego urok); o wiele wypada tutaj sekcja rytmiczna, chyba nigdzie indziej nie słyszałem tak świetnej gry perkusji. Sama płyta ma w sobie dużo z punku, brak tutaj wielowarstwowości; jest za to słynna już repetycyjnosć, zamanifestowana już wcześniej przez grupę w kawałku Repetition. Chyba właśnie w tej prostocie tkwi siła albumu - bo pod tą warstwą prostych melodii i rytmu znajdują się abstrakcyjne teksty Smitha, które są już stałym elementem kolejnych płyt zespołu. Polecam zwłaszcza utwory Frightened, Rebellious Jukebox, No Xmas For John Quays (teraz już wiecie, skąd mój nick), Futures and Pasts i Music Scene.

Link w "czytaj więcej".

poniedziałek, 21 listopada 2011

GB City (2011)


A teraz coś (relatywnie) łatwego i przyjemnego. Bass Drum of Death to duet z Mississippi, grający... grunge? Tak twierdzi wikipedia, ja bym skłaniał się bardziej ku typowemu noise rockowi z domieszką rock'n'rolla. Muzycznie, jak i w kwestii personelu, GB City przypomina dokonania Death from Above 1979, wyłączając taneczny rytm i syntezatory. Utwory są krótkie i proste, jedne ostrzejsze (Velvet Itch), inne spokojniejsze, lecz z nieco cięższym klimatem (Spare Room). Dobry album do tuptania nogą w rytm ostrych gitar.

Link w "czytaj więcej".

Never For Ever (1980)


Moje odkrycie ostatniego czasu (pozdrawiam Asię i moją mamę), bo wcześniej ją znałem, lecz tylko za sprawą paru utworów. Kobieta, która ma jeden z najwspanialszych głosów w muzyce (acz spotkałem się z opinią, że nie można wytrzymać jej "dziewczęcego pisku", bullshit), który powoduje ciary po plecach. Mowa oczywiście o Kate Bush, królowej ambitnego popu (nie będę jechał po tagach), która przebiła się do ogólnej świadomości dzięki paru hitom, np. zamieszczonej wyżej Babooshce, zawartej na albumie Never For Ever - czyli tym, który dzisiaj opisuję. Nie jest to w moim odczuciu bardzo łatwa płyta (jak na pop), trzeba się porządnie wsłuchać; gdy już się ją osłucha, to zachwyt przychodzi momentalnie. Są syntezatory, są gitary, są "dziwne głosy" (Delius; ten męski bas zawsze mnie straszy jak cholera), czasem nawet słychać echa wpływów Pink Floyd i Davida Gilmoura (np. Egypt i część zaczynająca się od połowy utworu; Gilmour był przyjacielem rodziny Kate i pomógł jej również w paru kompozycjach, jak i ogólnie w karierze). Największym atutem tejże płyty jest, w moim odczuciu, różnorodność poszczególnych utworów - jest tutaj zarówno hitowa Babooshka, ale też mocno rockowe Violin, delikatne The Infant Kiss, jak i również folkowe Army Dreamers, czy Breathing z nutą ambientu. Nie jest może to jej najsłynniejszy album, co jednak nie umniejsza jego wartości.

Link w "czytaj więcej".

niedziela, 20 listopada 2011

The Flowers of Romance (1981)


Public Image Ltd. słynie z nagłych zmian stylistyk na kolejnych albumach (przynajmniej do czasu); Flowers of Romance nie jest wyjątkiem. Po odejściu Jah Wobble'a, basisty zespołu, w składzie pozostali praktycznie John Lydon i Keith Levene. Martin Atkins, ówczesny perkusista, zagrał tylko na czterech utworach, zmuszony oddać się swoim innym zobowiązaniom. W takim wypadku Lydon mógł uwolnić swój potencjał i bardziej wpłynąć na muzykę grupy. Album skoncentrowany jest głównie na grze perkusji i rozmaitych innych rozwiązaniach - syntezatorach, manipulacją taśm, czy nawet nagrywaniem odgłosów; brak tutaj charekterystycznej gitary Levene'a (słyszalna jest tylko w jednej piosence), czy basu Wobble'a. Nie można nie wspomnieć o mocnym wypływie muzyki dalkiego wschodu, co słychać m. in. w utworze Phenagen, czy tytułowym Flowers of Romance. Można też tu znaleźć utwory mocno przypominające dzisiejszy industrial (Banging the Door, chyba mój ulubiony na płycie).

(Trzy ostatnie, dodatkowe utwory na albumie to bonusy dodane do wersji CD, w tym Home Is Where the Heart Is, zagrane jeszcze w stylu znanym z Metal Box)

Link w "czytaj więcej".

The Head on the Door (1985)


Po "mrocznej trylogii" (Seventeen Seconds, Faith i Pornography), Robert Smith zmęczył się mrocznymi, depresyjnymi klimatami - szczególnie, że wpadł przez to w załamanie nerwowe; samo The Cure też stało na krawędzi rozpadu. Postanowił utrzeć nosa krytykom muzycznym, jak i słuchaczom, serwując nam najpierw psychodeliczne The Top, a następnie opisywane The Head on the Door. Już pierwszy utwór, singlowe In Between Days ukazuje nam wielką muzyczną przemianę zespołu, który z mrocznego post-punku (lub też gotyckiego rocka) przeszedł w dużo bardziej komercyjne rejony, serwując nam mieszankę new wave z popem. Co prawda na pewnych utworach nadal czuć echo przeszłości (Kyoto Song), lecz znakomita większość utworów jest bardziej przystępna w odbiorze i, o dziwo, optymistyczna (Six Different Ways i Close To Me są chyba najbardziej dobitnym przykładem). Jednocześnie Smith i jego grupa pokazali swój muzyczny talent i wszechstronność, unikając jednocześnie zaszufladkowania (w tamtym czasie, później przyszło Disintegration i zespół znów się stał "smutny" w opinii większości).

Link w "czytaj więcej".

Pornography (1982)


No i doszliśmy do ostatniej części "mrocznej trylogii" grupy The Cure, czyli albumu Pornography. Jest to jeden z ich bardziej znanych krążków, przedstawiany często jako klasyk gotyckiego rocka. Bardziej jednak bliżej płycie do nurtu darkwave, choć jeśli rozumiemy "gotyk" jako ogólnie pojęty mrok i cierpienie, to tak, Pornography jest tego pełne. Już słowa zaczynające pierwszy utwór (It doesn't matter if we all die) ukazują, w jakim stanie grupa znajdowała się podczas nagrywania materiału. Znikł zimny spokój znany z poprzednich albumów; zamiast tego są rozpaczliwe teksty i głośne, ostre gitary. Jedynie "mechaniczna" perkusja została ta sama, choć czasem brzmi raczej żywo. Nie wszystkie utwory są tak agresywne (Siamese Twins, A Strange Day), lecz ładunek emocjonalny pozostaje ten sam. Robert Smith określił Pornography jako album definiujący muzykę The Cure i ma w tym sporo racji. Enjoy.

Link w "czytaj więcej".